niedziela, 7 czerwca 2015

3 cz. 1

Wbiegłam do domu. Rzuciłam na podłogę torbę z książkami i złapałam małą, czarną torebkę. Przewiesiłam ją przez ramie i wyszłam uprzednio łapiąc kanapkę, którą robiła sobie Lou.
- Dzięki, młoda. - Dziewczynka zrobiła nadąsaną minę, ale już po chwili złapała całuska, którego jej wysłałam. Zamknęłam za sobą drzwi.
Ruszyłam dobrze znaną trasą. Gdy wyszłam z domu po raz polejny dziś miałam wrażenie jakby ktoś mnie obserwował, ale zawsze kiedy się odwracałam nikogo nie było. Pewnie młodsze dzieciaki nie mają nic lepszego do roboty.
Wchodząc na znajomy teren kupiłam śliczną, małą, białą różę, które mama tak uwielbiała. Przez alejki cmentarza jestem w stanie przejść z zamkniętymi oczami, więc po chwili już byłam.
Stanęłam przed dwoma śnieżnobiałymi nagrobkami. "Celine Wood-Carter" oraz "Jonathan Carter" - ich imona na złoto wyryte w marmurze informują, że tacy ludzie istnieli.
Ale czym jest istnienie?
To tylko mały płomyk życia, które nagle może być zgaszone. Pozostają tylko wspomnienia w sercach, którym byłeś najbliższy. Czy śmierć gasi ten płomień na zawsze, spowijając otoczenie w mrok,czy może jest tlenem, który podsyci ogień zmieniając go w pożar?
To wiedzą tylko Ci, którzy obserwują nas z tam tond. Tylko oni wiedzą co jest potem.
Zgarnięłam liście i inną różę, która po wyschnienięciu zmieniła bawę na szary. Umieściłam w wazonie nowego kwiata. Usiadłam na bluzie po turecku na lekko wilgotnej trawie. Zapadła cisza. "Rozmawialismy" w myślach. Powiedziałam co wydarzyło się przez ostatni tydzień: ciotka mało ręki nie złamała, Ian po pięciu próbach odebrał prawo jazdy, które ja zdobyłam za pierwszym razem. O tym, że w pracy jakiś chłopak się do mnie przystawiał i jak zawsze w takich sytuacjach ratował mnie Simon (kolega).
Kiedy miałam już opowiadać o tym co stało się dzisiejszego ranka, coś poruszyło się w krzakach. Spojrzałam w tamtą stronę, ale nikogo nie zauważyłam. Znów miałam zaczać temat dwóch mężczyzn, kiedy zobaczyłam ruch z lewej strony. Dyskretnie zerknęłam tam, ale jak nikogo nie było, tak nie było.
- Hej! - Koło mojego prawego ucha pojawiła się twarz Luka. Moje serce na sekundę zatrzymało się, by po chwili zacząć być cztery razy szybciej niż zawsze.
- Luke! - Pisnęłam ze strachu i położyłam rękę na sercu. Zaczyna się śmiać. Nie jest to śmiech, którego można by się po nim spodziewać. Siedemnastoletni chłopak śmieje się jak mały chłopiec, który dodatkowo połknął balon z helem. Ci śmieszne ten dźwięk jest uroczy. Mam ochotę śmiać się razem z nim, ale kurczę, jesteśmy na cmentarzu. Chyba nie wypada. Gromię go wzrokiem na co on od razu przestaje. Teraz patrzy na mnie ze smutkiem.
- Odwiedzasz rodziców - to brzmi jak stwierdzenie, a nie pytanie. Kiwam głową prawie nie zauważalnie. Siada obok mnie, a ja mrugam zaskoczona.
- Co ty robisz? - Zerkam na niego zdziwiona
- Siadam obok ciebie. To takie dziwne?
- Przy grobie... moich rodziców? Nie, to jest bardzo normalne. - Mówię z widzą widoczną ironią w głosie. - Tak w ogóle, co tu robisz? - To pytanie zbiło go z tropu. Mruga kilka razy i unosi oczy do nieba.
- Ja... no wiesz...
- No nie wiem - naciskam. Co jeśli mnie śledzi? Jeśli to robi to urwę mu głowę.
- Spacerowałem... - mówi bez mrugnięcia okiem.
- Tak po cmentarzu? - Unoszę brew. Przez chwilę jest skonsternowany.
- Wszystko w swoim czasie, skarbie - mówi tajemniczo, a moje oczy stają się wielkie jak spodki.
- Nie jestem skarbem - wlepiam wzrok w różę. Już lekko pochyliła główkę jakby kłaniała się przyszłości. Jak by godziła się na przemijanie.
Siedzimy w ciszy kilka minut. Wpatruję się w moje czarne paznokcie.
- Co się stało? - Luke przerywa ciszę. Unoszę głowę. Jak mogłam sądzić, że nie będzie chciał się dowiedzieć? Przełykam głośno ślinę. - Jeśli nie chcesz, nie mów. Nie naciskam. Rozumiem, że to jest trudne... Może ja już pójdę...? - Wstaje by odejść, ale ja nie myśląc wiele, łapię jego dłoń. Siada po raz kolejny, a ja zamykam oczy. Znów widzę to co się wtedy wydarzyło.
- W dzień moich siódmych urodzin rodzice usadzili mnie do samochodu i zawieźli do wesołego miasteczka, mówiąc, że to niespodzianka. Każde moje urodziny wyglądały tak samo. Przychodziła rodzina, przyjaciele, sąsiedzi. Dostawałam misie, gry słodycze, kiedyś nawet rower. Zawsze się scieszyłam z urodzin, ale czułam, że te będą wyjątkowe. I prawdę mówiąc taki był. - Znów patrzę na świat oczami dziecka. - Byliśmy na kolejce górskiej , samochodzikach, w domu strachów. Objedliśmy się watą cukrową do nie przytomności - mówię śmiejąc się przez łzy, które pojedynczo opuszczają moje oczy. Widzę tylko rozmazane plamy. Na wzroku nie mogę już polegać. Luke ociera kciukiem moje policzki, zakładać ocierając z nich łzy. Biorę głęboki wdech. - Kiedy mieliśmy wracać rodzice podarowali mi naszyjnik.
Chłopak nie odzywa się, ale kiedy wspomniałam o medalionie spojrzał ma moją szyję. Pociągnęłam nosem i próbuję się uśmiechnąć, ale pewnie nie wygląda to dobrze. - Nie rozstaję się z nim. - Nie hamowałam już łez. - Kiedy wracaliśmy... - Nie mogę powiedzieć tego na głos.
Luke złapał moją dłoń w lekkim, ale stanowczym uścisku i popatrzyła na mnie wzrokiem: "Nie naciskam". Odetchnęłam głęboko i postanowiłam dokończyć to co zaczęłam. Mówię obcej osobie historię mojego życia. Nawet Ian czekał pół roku zanim się przed nim otworzyłam. Nie wiem czemu to mówię, ale czuję, że mogę mu zaufać.
- Podobno kierowca ciężarówki zasną za kierownicą i zjechał na nasz pas... Tata próbował go wyminąć, ale wtedy stracił panowanie nad samochodem... - muszę dokończyć to co zaczęłam. - Uderzył w drzewo... Zmarli na miejscu... Z początku nic nie rozumiałam... chciałam, żeby mnie odwiedzili, przytulili pocałowali i powiedzieli, że wszystko będzie dobrze... Potem usłyszałam rozmowę lekarza i cioci. Ciotka obiecała się mną zaopiekować. Lekarz powiedział, że jeszcze nigdy nie spotkał dziecka, które po tak poważnym wypadku obyło się ledwo z kilkoma ranami i siniakami. Dopiro po pewnym czasie zrozumiałam, że i-i-ich już -n-n-nie ma... - Załkałam ostatni raz, by po chwili znaleźć się w ramionach chłopaka. Tulił mnie do siebie chwilę.
- Wstawaj... - Poderwał się z ziemi i pociągną mnie za sobą.
- Co... Gdzie?

wtorek, 26 maja 2015

2

Mała złotowłosa dziewczynka w błękitnej sukience biega po łące. Jej bose stopy muskają trawę w taki sposób, że dziecko wygląda jakby unosiło się kilka centymetrów nad ziemią. W powietrzu czuć słodką woń kwiatów. W jej szarych oczach widać radość. Blondynka siada na dywanie z roślin i wyrywa pojedyncze kwiatki. Kładzie się na ziemi tak, że widać jedynie czubek jej noska i dwa, szare "kamyczki" prześwitujące przez źdźbła trawy. Niebo, błękitne z malutkimi chmurkami, wygląda jak brama do innego świata, w którym nie gości smutek. Nad główką dziecka przelatuje biały ptak. Na piórach, na czubkach skrzydeł ma czarne ślady, jakby ich końce zostały posypane popiołem. Dziewczynka z piskiem podrywa się z ziemi. Gołąb ląduje pod jej stopami i już po chwili nie ma małego zwierzęcia. Dziecko tuli się do nóg wysokiego chłopaka. Unosi dziewczynkę na wysokość swoich oczu. Jego błękitne tęczówki odbijają światło i sprawiają, że dziecko rozpływa się w jego ramionach. Zarzuca mu rączki na szyję i jak zawsze napotyka w tamtym miejscu napotyka delikatne pióra. Wiatr rozwiewa ich włosy i złącza je w kłębowisku złotych i kruczoczarnych nici...
*
-...ria... Ar... - Jak przez mgłę słyszę dźwięki. - Aria! - Molly krzyczy szeptem do mojego ucha. - Ziemia do Arii. - Nie wiem ile czasu nie kontaktowałam ze światem, ale TEN nowy wciąż stał w drzwiach wodząc wzrokiem po uczniach. Chwile przed tym jak miałam odwrócić wzrok i kontynuować rysowanie po okładce mojego zeszytu, nasze spojrzenia się skrzyżowały. Błysk w jego oku znaczył, że nie powinnam się do niego zbliżać.
- Pan Harvey, zgadza się? - Nauczycielka przygląda się nowemu z uśmiechem
- Tak.
- Trzeba pana gdzieś posadzić. Może... hmm... już mam! - Kobieta uśmiechnęła się szeroko. - Nie wiem, jakie są pana umiejętności, więc usiądzie pan z najlepszą uczennicą. - Zabawne z tego, co mi mówiła po zajęciach to byłam ja...
Czuję jak dostaję zawał. Następnie wszystko dzieje się w zwolnionym tempie. Mol przenosi się z niechęcią na sam koniec klasy. Nieznajomy-znajomy (sama nie wiem jak no nazywać) siada w ławce obok mnie.
- Luke - Chłopak wyciąga w moją stronę rękę, a ja zdaje sobie sprawę, że od kąt tylko usiadł obok mnie patrzymy na siebie nawzajem. Ja oczywiście nie zdawałam sobie z tego sprawy, więc w przeciągu dwóch sekund moja twarz zrobiła się czerwona jak burak.
- Ar... Ari... - Zaschło mi w ustach. - Aria. - Udaje mi się w końcu wykrztusić.
- Wiem. - Luke mówi to tak cicho, że mam wrażenie, iż powiedział to wyłącznie do siebie. Okay udam, że tego nie słyszałam.
- Jak sobie radzisz z chemią?
- Tak jak z fizyką i matmą - rzucił od niechcenia rysując na ławce ptaka, który nawiasem mówiąc wyglądał jak gołąb. To musi być przypadek.
- Niech zgadnę. Nie radzisz sobie w ogóle?
- Zgadłaś... - dalej szkicował. - To, co dalej gramy w zgadywanki? - Chyba w tym samym czasie oboje teatralnie przewróciliśmy oczami i kiedy to zauważyliśmy uśmiechnęliśmy się do siebie. Może on nie jest taki zły?
- Możemy, ale na przerwie...
- Panno Carter. Ja rozumiem, że chcecie się poznać z panem Harveyem, ale może po lekcji? - W głosie nauczycielki nie słyszę gniewu, a raczej zrezygnowanie. No tak, kto by się cieszył z uczenia grupki licealistów, którzy jeszcze przeszkadzają. - Skoro tak bardzo chcecie porozmawiać, może oprowadzisz kolegę po szkole? Założę się, że jeszcze nikt tego nie robił. Proponuje po lekcjach. - Ton tej wypowiedzi zdecydowanie wskazywał, że to zdecydowanie nie była propozycja.
Moje źrenice zrobiły się wielkie jak piłki do ping-ponga, a w oczach Luka zauważyłam iskierkę: ciekawości, podekscytowania(?). Nie mam pojęcia.
- Ale ja już na dziś miałam plany. - Chciałam odwiedzić grób rodziców jak w każdy poniedziałek.
- Niestety, ale będziesz musiała przełożyć je na późniejszą porę. - Tak jasne proszę pani, bo nie ma to jak siedzieć wieczorem na cmentarzu. No, ale mówi się trudno. Trzeba było nie gadać. Z miną męczennika kiwnęłam na znak zgody.
Do końca lekcji siedziałam cicho, zapisując informacje o preparatach, które oglądaliśmy pod mikroskopami. Nawet nie spostrzegłam jak lekcja dobiegła końca. Zebrałam swoje rzeczy i ruszyłam w stronę wyjścia. Drzwi zastąpił mi Luke, na co ja zrobiłam motorek ustami i spróbowałam go wyminąć. Czego on się tak mnie uczepił? Po trzech próbach i patrzeniu na jego głupkowaty uśmieszek zrezygnowałam z tej zabawy. Spojrzałam na nauczycielkę błagalnym wzrokiem, ale właśnie wertowała kartki w poszukiwaniu czegoś dla Justina i nie zwracała uwagi na otoczenie. Założyłam ręce na piersiach i stanęłam przed chłopakiem. Kiedy zauważył, że nie mam zamiaru się z nim bawić z westchnieniem puścił mnie na korytarz. Łaskawca...
- Zachowujesz się jak trzy latek. - Mruknęłam.
- Gdzie idziesz? - Szedł za mną, po prostu cudownie.
- Czemu uczepiłeś się mnie jak rzep psiego ogona?
- Pierwszy zapytałem... poza tym mieliśmy dokończyć zabawę w zgadywanki. Powiedziałaś, że na przerwie.
- Jeny... - patrzę na niego morderczo, ale kiedy widzę minkę szczeniaczka uległam. Czemu on na mnie tak działał? - Dobrze, ale chwilę. - Wytarłam spocone dłonie w spodnie. Nie, żebym miała tak cały czas. Jest tak, kiedy się denerwuję.
- Ok to teraz ja zgaduję. - od razu się uśmiecha. - Z tego, co powiedziała nauczycielka wnioskuję, że jesteś ścisłowcem. Gorzej u ciebie z przedmiotami w stylu angielskiego i historii, chociaż starasz się jak możesz jest ci ciężko. Zaczęłaś się stresować, więc przypuszczam, że następna lekcja to jedna z nich. Nie chcę się czepiać, ale przed chwilą wytarłaś lekko dłonie, co oznacza, że albo masz test, albo referat. Z tego jak kurczowo trzymasz torbę zakładam, że to drugie. - Zamarłam... Chłopak zmrużył oczy jakby mnie badał i prześwietlał. - Siedziałaś nad tym referatem całkiem długo, bo chciałaś udowodnić nie tyle nauczycielowi o tyle sobie, że potrafisz. - Moja buzia była otwarta tak szeroko, że kiedy skończył zamknął mi ją z westchnieniem.
- Jak... jak ty to?
- Dedukcja, kochanie. - zaśmiał się szerzę. - A tak na poważnie, to widać. No i w związku z tym mam pomysł. - Czekał, aż coś powiem, ale ja tylko kiwnęłam głową dając mu do zrozumienia, żeby kontynuował. - Ja jestem humanistą, a ty masz umysł ścisły. Możemy sobie nawzajem pomóc. Oboje skorzystamy na znajomości. Ty pouczysz mnie z przedmiotów, z którymi ja mam kłopoty, a ja dam ci korki z tych, z którymi sobie tak dobrze nie radzisz.
Przedstawił to w taki sposób, że każdy normalny człowiek by na to poszedł. Ale ja znałam go ledwo od godziny i jeszcze mówi o mnie tak jakbyśmy się znali całe życie...
Może jednak...?
Nie to nie możliwe.
- Przemyślę to, okay? - Chłopak uśmiechną się do mnie i pomaszerował w swoja stronę. Ok to było dziwne.
^-^
Wszystkie lekcje minęły szybko. Na historii profesor Truman pochwaliła mnie za referat. Po rozmowie z Lukiem troszkę się uspokoiłam. Ten chłopak dziwnie działał nie tylko na mnie, ale i na całe otoczenie. Kiedy przechodził korytarzem wszystkie dziewczyny na niego patrzyły i po cichu wzdychały.
- To dzisiaj idziesz odwiedzić rodziców? - Odprowadzałam Iana do holu głównego. Ja miałam za zadanie jeszcze zostać i oprowadzić pana Nieziemsko- Piękne- I- Znajome- Oczy po szkole.
- Mam taka nadzieję. - W kącikach moich oczu pojawiły się dwie małe krople. Chłopak szybkim ruchem dłoni pozbył się ich z tam tond i pocałował mnie w czoło. Pożegnaliśmy się. Ja znów wróciłam do szkoły, a on ruszył do domu.
- To twój chłopak? - W drzwiach powitał mnie Luke. Podskoczyłam ze strachu i złapałam się za klatkę piersiową.
- Nigdy tak nie rób! I nie, Ian to mój przyjaciel - chłopak uniósł brew lekko nie dowierzając. - Tak... jest dla mnie jak brat.
- A on o tym wie?
- Wydaje mi się, że tak... Co to za pytania? Co to przesłuchanie? Mieliśmy szkołę pozwiedzać i mam nadzieję, że pójdzie nam to szybko, bo mam zajęcie.
- Słyszałem jak powiedziałaś, że idziesz do rodziców. Nie mieszkacie razem?
- Można tak powiedzieć... - Zobaczyłam jak korytarz się zamazuje i byłam pewna, że jeżeli nie zmienimy tematu zaraz będę płakała wtulona w jego koszulkę. Nie chcę tego. - Możemy o tym nie rozmawiać?
I tak oto przemierzaliśmy szkolny korytarz rozmawiając i poznając się. Tak jak go poprosiłam nie poruszył już tematu moich bliskich i byłam mu wdzięczna. To taka intrygująca osoba. Musze dowiedzieć się, o co chodzi...

Kochani dziękuję za wyświetlenia i te 2 kom. xD <3 ale oczywiście proszę o opinie (uwierzcie komentowanie nie boli zajmuje co najwyżej 2 min, a dla mnie to bardzo motywujące)
Tak więc ciekawe co to za Luke nie? Jak myślicie? Co się stanie dalej...? 
Wasza Uskrzydlona <3

piątek, 22 maja 2015

1

- I jak trasa? – Lou jak zawsze pyta o to samo. – Wyrwałaś jakiegoś chłopaka? – Rusza znacząco brwiami, na co ja wybucham śmiechem. Cały stres związany z porankiem odchodzi w niepamięć. Mierzwię jej blond grzywę i wchodzę do łazienki. Tak gorący prysznic to wszystko, czego potrzebuję w tej chwili.
Woda spłukuje ze mnie wspomnienia. Może mi się przewidziało? Wcieram szampon we włosy i rozkoszuję się cię zapachem czekolady (mój ulubiony szampon). Mogłabym tak spędzić cały dzień, ale niestety nie jest ni to dane.
                Zdejmuję z wieszaka biały ręcznik i owijam się nim ciasno. Rozglądam się w poszukiwaniu ubrań, ale jedyne, co widzę to kosz z praniem... brawo dla mnie. Zerkam na zegarek na ścianie, nawiasem mówiąc nie mam pojęcia, czemu ciotka go tam powiesiła. Kiedyś powiedziała, że woli mieć zegarek w łazience by nie spędzać w niej tyle czasu. Jest 7.13 czyli za jakieś dwanaście minut powinien być Ian. Muszę się szybko wyrobić. Myję zęby, po czym wychodzę cicho prześlizgując się przez korytarz miedzy moim pokojem, a łazienką. Otwieram drzwi i zamykam je cicho za sobą.
                - Niezłe ciałko... - za mną rozlega się ciche gwizdnięcie. Ze strachu podskakuję i cofając się wpadam na szafkę nocną, z której spada mój telefon i roztrzaskuje się (może nie w drobny mak, ale na pewno będę musiała go restartować).
- Ian! Co ty tu robisz?! – Z przerażeniem przypominam sobie, że jestem jedynie w ręczniku, który sięga mi tylko odrobinę za uda. – Miałeś nie wchodzić do mojego pokoju kiedy mnie nie ma! – Gromię go wzrokiem.
- Spokojnie – przerywa mi i zaczyna się śmiać. – Twoja ciocia mnie wpuściła. Mówiła, że zaraz przyjdziesz... ale nie sądziłem, że na golasa. – Czuję jak pąsowieją mi policzki i jeszcze ciaśniej owijam się ręcznikiem. Nie powinno go tu być... zdecydowanie nie powinno. Za to on się śmieje... bezczelny.
- To nie zmienia faktu, że nie powinieneś tu być.
- No tak, to twoje sanktuarium i tylko ty możesz tu przebywać... - cytuje moje słowa za każdym razem, kiedy chce mnie udobruchać.
- Dokładnie – uśmiecham się, kiedy widzę jak wywraca oczami. – A teraz wyjdź – wskazuję palcem na drzwi.
- Odwrócę się.
- Nie – krzyżuję ręce na ręczniku.
- Okay... czekam w kuchni – Posłusznie wyszedł z pokoju.
Ubrałam się w zwykłą niebieską bluzeczkę z rękawem trzy- czwarte, krótkie spodenki z wysokim stanem. Włosy wysuszyłam jak najszybciej jak potrafiłam i zostawiłam je rozpuszczone. Na szyje zawiesiłam złoty medalion, który dostałam od rodziców w dzień wypadku. Od tamtej pory nie rozstaję się z nim. Jest w kształcie łezki ze skrzydłami anioła wygrawerowanymi na przedniej stronie i ze słowami na tylnej.
„Nic nie dzieje się przez przypadek" – nie mam pojęcia, czemu rodzice podarowali go mi.
Lekko podkreślam moje szaro niebieskie oczy eyeliner'em i mascarą. Usta pomalowałam przeźroczystym błyszczykiem. Jestem gotowa.
Ian siedzi na taborecie przy blacie kuchennym i rozmawia z Lou. Ciocia Nancy kładzie przede mną kanapki. Biorę jedną do ręki i ruchem głowy pokazuję, żeby przeszła ze mną do salonu. Kobieta rusza za mną. Zamykam drzwi i mówię:
- Ciociu... ile razy mówiłam ci o tym, żebyś nikomu nie mówiła, żeby wchodził do mojego pokoju? – Kobieta wygląda na trochę zbitą z tropu, ale i tak się broni.
- Myślałam, że skoro Ian to... - chwilę szukała odpowiedniego słowa – twój chłopak, to może tam wchodzić... - Na te słowa mało nie udławiłam się serem. Chociaż ciotka ma trzydzieści dziewięć lat czasem zachowuje się jak sama nie wiem... raz jak nastolatka, innym razem jak babcia, która podejrzewa wszystkich i wszystko o chodzenie.
- Nie ciociu. Przecież już ci mówiłam nie raz, że kocham Iana, ale tylko jak brata... - Ian to mój najlepszy przyjaciel. Znamy się od piaskownicy
- Dobrze, rozumiem kochanie. – Podeszła do mnie i przytuliła mnie lekko.
Wyszłyśmy z pokoju i zastałyśmy Iana stojącego przy drzwiach. Szybko założyłam beżowe botki z płaską podeszwą, złapałam torebkę ostatni raz sprawdzając czy mam wypracowanie z historii i telefon. Klucze włożyłam do kieszonki w torbie i zarzuciłam na siebie letni płaszczyk. Ruszyliśmy z Ian'em  przez podwórze przed domem.
- Od czego dzisiaj zaczynasz? – chłopak przerywa ciszę panującą pomiędzy nami.
- Chemii. A ty?
- Angielskiego, masakraaaa... - z tego co pamiętam Ian nigdy nie lubił Angielskiego, ale żeby tak od razu masakra...
- O czym napisałaś wypracowanie dla profesor Truman? – Profesor Truman to nasza nauczycielka historii.
- O reformach wprowadzonych przez Lincolna. – odpowiadam, na co chłopak prycha.
- Po co się tyle przepracowywać? Przecież powiedziała, że ma być wybrany temat z Historii Stanów Zjednoczonych w XIX wieku... Ja napisałem o migracji ludzi w tamtym okresie. To było sto razy łatwiejsze. – Cały Ian... uczy się dobrze, ale zrobi wszystko byle by się nie przepracować.
Droga do szkoły zeszła nam w bardzo przyjemnie. Ian odprowadził mnie pod szafkę i sam ruszył do swojej sali. Wyjęłam z szafki podręczniki di przedmiotu i poszłam do klasy. Zajęłam moje stałe miejsce i przygotowałam wszystko, co było potrzebne. Dziś mieliśmy używać mikroskopów i oglądać jakieś tkanki.
Lekcje rozpoczęły się pięć minut później. Profesor McRae weszła do sali i poszła znaleźć próbki do mikroskopu. Po chwili już rozkładała je na ławkach. Nagle drzwi do sali otworzyły i pojawiła się w nich chłopak. Ciemne włosy, prawie, że czarne, delikatna, lekko opalona skóra, pełne usta, i błękitne jak niebo oczy...
To nie może być prawda...

wtorek, 19 maja 2015

Prolog

5.32
Budzik cicho wystukuje rytm, a ja znów obudziłam się przed czasem. Znów to samo. Rodzice, wypadek, łąka, złote loki, gołąb i te nieziemskie, błękitne oczy. Dzień w dzień, a raczej noc w noc śni mi się to samo.
W łazience obmywam twarz lodowatą wodą. Mam dwie godziny, żeby przygotować się do lekcji. Ubrałam dres i związałam moje blond włosy w kucyk. Cicho wyszłam z pokoju, by nie obudzić cioci i Lou. Lou jest moją kuzynką. Ma zaledwie trzynaście lat, ale czasem zastanawiam się, czy ona jest tak dojrzała, czy to ja jestem dziecinna.
Przedpokój jest mały. Nie ma w nim dużo dekoracji. Jedyne, co zdobi ścianę w kolorze ecru jest obraz polanki. Namalowałam go pięć lat temu, po tym jak chyba po raz pierwszy śniłam o niej. Minęło dziewięć lat i sto-trzydzieści-dwa dni, od chwili, w której straciłam rodziców i cudem przeżyłam. W dzień moich 7 urodzin.
Tak liczę to... minęło dokładnie dziewięć i pół roku.
Wybiegłam z domu. Pomknęłam równym tempem przez ulice Seatle. Nie biegłam głównymi ulicami. Z jedna słuchawką w uchu przemierzałam małe, ciche uliczki. To moja stała trasa. Pierwszy kilometr moje płuca łapczywie pobierały tlen, by po pewnym czasie wrócić do zwykłego rytmu.
Raz...
Dwa...
Trzy...
Cztery...
Liczyłam w myślach kroki. Perkusista jednego z moich ulubionych zespołów (czyt. 30 seconds to Mars) idealnie, jakby wyczuwając, tępo mojego biegu uderzał w odpowiednie części instrumentu.
Zajęta biegiem nie spostrzegłam jak na mojej drodze wyrosły dwa cienie. Zatrzymałam się i spojrzałam na dwóch barczystych mężczyzn. Zbliżali się nie bezpiecznie szybko. Moim ciałem zaczęły wstrząsać dreszcze. Wszystkie znaki na ziemi i niebie wskazywały na to, że ci ludzie nie chcą iść ze mną na kawę. Cofam się, a oni wciąż patrzyli jak chcę uciec. W przeciwieństwie do mnie, bawili się chyba całkiem dobrze. Czułam się jak zwierzę złapane do klatki i zastraszane tylko by na koniec zobaczyć jak samo umiera ze strachu. Spostrzegłam, że w dłoni jednego z mężczyzn lśni metal. Oczywiście, nóż. W mojej głowie pojawiła się myśl: "Tylko zrób to szybko".
"Żadnych gwałtownych ruchów", głos rozsądku kierował mnie zawsze, ale tym razem zastanawiam się czy mu już kompletnie odbiło. Tu waży się moje życie... Jednak nigdy mnie nie zawiódł, więc i tym razem go posłuchałam. Zamknęłam oczy i czekałam...
Na twarzy czułam już ich oddechy, kiedy nagle rozległy się...
Dwa strzały...
Coś upada na ziemię. Byłam przerażona. Rozchyliłam powieki mając w ramiarze ujrzeć dwóch mężczyzn.
Jednak nikogo nie było...
Przecież słyszałam łoskot upadającego ciała. A może to tylko moja wyobraźnia?
Nie chcąc być dłużej w tym miejscu, trzęsąc się postanowiłam wrócić do domu.
W trakcie biegu czułam jakby ktoś za mną szedł, ale zawsze, kiedy się odwracałam nikogo nie było.
Tak... na pewno świruję...
----------------------
Witam i zapraszam na mojego bloga Uskrzydlona :)